Wielka draka w Gamarket

Compile Heart wciąż próbuje kombinować ze swoim flagowym produktem jRPG. Na Vitę ukazały się już dwa całkiem niezłe rebooty serii „Hyperdimension Neptunia”. Teraz dostajemy „Hyperdevotion Noire:
Compile Heart wciąż próbuje kombinować ze swoim flagowym produktem jRPG. Na Vitę ukazały się już dwa całkiem niezłe rebooty serii „Hyperdimension Neptunia”. Teraz dostajemy „Hyperdevotion Noire: Goddess Black Heart”, grę równie zakręconą co jej tytuł.




Noire znana jest z pewnością wielbicielom CPU, czyli dziewcząt będących stosunkowo mało subtelnymi nawiązaniami do realnie istniejących konsol. Nasza bohaterka, zamieszkująca na co dzień swoje królestwo Lastation (sic!), w głównej serii była postacią poboczną. Teraz dostaje własną grę, w dodatku dość różną od „Hyperdimension”. „Hyperdevotion Noire” to bowiem sRPG, czyli taktyczny erpeg, czerpiący całymi garściami z dorobku takich znanych serii, jak „Final Fantasy Tactics” czy „Fire Emblem”.



Teoretycznie jakaś tam historia w grze jest, ale po trzeciej misji przestajemy zwracać na nią uwagę. Wydaje się, że twórcy potraktowali ją wręcz po macoszemu. Zawiązanie akcji jest bowiem bezczelnie proste: w wyniku machinacji pewnej tajemniczej kobiety Noire oraz inne CPU tracą udziały w Gamarket (powiedzmy, że odpowiedniku Gamindustri). Generałowie poszczególnych lądów zaczynają więc działać na własną rękę, kraje toczone są przez zarazę w postaci wysypu kolorowych stworków... W tym momencie wkraczamy do akcji i przez kolejne rozdziały będziemy zbierać to wszystko jakoś do kupy.



Prawdziwą siłą historii w „Hyperdevotion Noire” nie jest historia ani nawet fan service w postaci ulubionych bohaterek, lecz – tradycyjnie – masa nierzadko zabawnych dialogów, znacznie bardziej stonowanych pod kątem erotyzmu niż dawne odsłony serii „Hyperdimension”, oraz liczne nawiązania do historii japońskich gier. Oczywiście nie są to zbyt subtelne odnośniki, bo każdy domyśli się, na kim wzorowana jest np. Lid, która ma fioła na punkcie szpiegostwa, czołga się w przewodach wentylacyjnych i chowa w kartonowym pudle... Podobnie jak Ein Al, która pruje w przeciwników Bahamutem, czy Lee-Fi, która jako żywo przypomina Chun Li z serii „Street Fighter”. Takich rzeczy jest znacznie więcej i na pewno ucieszą one osoby kompetentne w zakresie historii japońskiej rozgrywki.



Hyperdevotion Noire” oferuje jednak znacznie więcej niż trochę odnośników kulturowych. Choć początkowe misje fabularne są stosunkowo proste, poziom trudności rośnie dość szybko. Pomagają w tym wydatnie różnorodne pod kątem mechaniki plansze. A to musimy przedostać się kolejką na drugi koniec mapy (nie wszyscy zmieszczą się naraz), innym razem z kolei lawirujemy pomiędzy bombami czy polami, które rażą prądem. Czasem przykre niespodzianki zdarzają się także w misjach pobocznych. Z reguły owe etapy polegają na wyrżnięciu w pień jakichś potworków, ale czasem zdarzy się na przykład smok. Poznajemy, że to nie jest dzień dziecka, gdy jaszczur jednym atakiem pozbywa się prawie całej naszej drużyny...



Podczas misji na mapie podzielonej na kwadraty jednocześnie może znajdować się tylko kilka postaci. Przed każdą potyczką wybieramy więc zespół dziewcząt. Odpowiednio uzbrojone i podpakowane specjalnymi kryształami ruszają w... dość leniwie poprowadzony bój. Tempo gry jest stosunkowo spokojne, przynajmniej w jej wczesnych etapach. Podczas tury możemy się ruszać, podnieść skrzynkę i gdzieś ją rzucić (aż przypomina się „Disgaea”), wykonać atak czy odpalić jakiś cios specjalny. Z uruchamianiem specjali wiąże się dość ciekawy element mechaniki. Otóż, aby CPU zmieniły swoją postać, podobnie jak w „Hyperdimension”, lub by inne postacie odpaliły potężne umiejętności, potrzeba nam miłości. Tę zdobywamy poprzez takie manewrowanie postaciami, by przy używaniu swoich zdolności stały obok siebie. Dziewczęta rozdają wtedy buziaki i tym samym mogą później przysolić jakimś ogromnym, obszarowym czarem. To mizianie jest o tyle istotne, że wzrasta przy okazji poziom tzw. Lily Rank, które to z kolei np. uruchamia różne zdarzenia pomiędzy misjami.



Niestety, choć to wszystko brzmi super, w „Hyperdevotion Noire” pojawia się pewien zgrzyt. Jest on dość klasyczny dla japońskich gier, a dla produkcji Compile Heart – w szczególności. Trzeba grindować i farmić. Ta pierwsza forma nużącej aktywności na szczęście pojawia się niejako przy okazji żmudnego farmienia, czyli poszukiwania komponentów do różnych przedmiotów. Tradycyjnie bowiem projektujemy nowe bronie, miksturki i akcesoria, którymi potem doposażamy swoje bohaterki. Problem w tym, że niektóre (z reguły komponenty broni) są bardzo ciężkie do znalezienia i obarczone elementem losowości. Czasem trafią się w skrzynce, innym razem wypadną z jakiegoś bossa. Czy zawsze? Czy w przypadku tzw. overkill, czyli zadania ogromnej liczby punktów obrażeń? Nie ma pewności. Dlatego raz po raz powtarzamy do znudzenia jakąś misję, aż w końcu litościwa Fortuna ześle nam przedmiot, którego szukaliśmy przez ostatnie trzy godziny. Gdyby nie to uporczywe wracanie do dawno ukończonych misji, gra byłaby rewelacyjna.



Im dalej w las, tym więcej bohaterów, Lily Ranks do zrobienia oraz misji pobocznych do odznaczenia w liście wykonanych zadań. Możemy także powtarzać ukończone już etapy głównowątkowe, co jest przyczynkiem do szukania kolejnych, rzadkich przedmiotów. Po trzydziestu godzinach gry może to nieco znużyć, ale i tak system walki, dość ciekawie pomyślane plansze i przede wszystkim świetnie zaprojektowane zróżnicowanie postaci sprawiają, że nudzimy się dopiero po naprawdę długiej sesji.

Wizualnie „Hyperdevotion Noire” na Vicie prezentuje się bardzo ładnie. Postacie wykonane są w stylistyce super deformed (ogromne głowy, mikroskopijne ciała), przez co od razu je rozróżniamy – a zestaw grywalnych bohaterek jest tu ogromny. Plansze to raj dla wielbicieli pstrokatych kolorów, choć można poczuć się upiornie, jeśli ktoś w metrze czy tramwaju akurat zajrzy nam przez ramię. Voice acting stoi na bardzo wysokim poziomie; nasze bohaterki mają zresztą całkiem spory zestaw zabawnych odzywek.



Ostatnią zaletą „Hyperdevotion Noire” jest – jak zwykle – konsola, na którą została wydana ta gra. Cóż poradzić, że na Vicie gra się przyjemniej w te wszystkie strategie, dungeon crawlery czy erpegi. W zasadzie jedynym konkretnym zastrzeżeniem jest uporczywy system zdobywania rzadkich przedmiotów i nieco bezsensowne powtarzanie po raz setny tej samej misji, w nadziei, że wypadnie nam jakiś tam kawałek kraba czy inny kryształ potrzebny do nowej broni. Choć oczywiście można tłuc i farmić długimi godzinami w domu, to polecam grę do komunikacji miejskiej – kolorowe i wesołe plenery na ekranie Vity mogą być przyjemniejszymi widokami niż twarze współpasażerów tramwaju.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones